Kweres

Kweres
Przejdź do treści
Nowy Winnetou.

   Brzask poranka rozjaśniał horyzont na wschodzie, kiedy Winnetou, ja i Old Wabble wyszliśmy nagle z krzaków, w których do tej pory leżeliśmy ukryci i stanęliśmy przed drzemiącym przy dogasającym ognisku Apanaczce. Młody wódz Komanczów Naini usłyszał jednakże cichy szelest naszych kroków i natychmiast poderwał się z ziemi stając twarzą w twarz z Winnetou.
   - Uff, uff, uff! - zaufał do wodza Apaczów.
   - Uff, uff - odufał mu poważnie Winnetou.
   - O czym oni rozmawiają, sir? - zapytał mnie cichutko Old Wabble.
   - Pshaw! - odpowiedziałem mu równie cichutko.
  - Hugh! - potwierdził natychmiast moje słowa obdarzony niezmiernie wyczulonym słuchem Apacz, obracając swoje oko na starego kowboja.
   - Uff... - ufnął prawie niesłyszalnie nadal niczego nie rozumiejący Old Wabble, bo mimo podeszłego wieku i bogatych doświadczeń życiowych był jednak z niego niezły tuman.
   Jestem jednak zupełnie przekonany, iż czytelnicy tej powieści zrozumieli dokładnie tę bardzo bogatą w treść rozmowę, dlatego też nie będę niczego już wyjaśniał, tylko od razu przejdę do opisu dalszych wypadków.

***

   Wojownik siedzący na koniu czekał spokojnie, gdy zbliżaliśmy się kłusem w jego kierunku. Gdy podjechaliśmy bliżej czerwonoskóry podniósł w górę dłoń i rzekł:
   - Niech moi bracia zatrzymają się w pokoju, gdyż siekiera między nami nie była wykopywana.
   - Gdzie on na prerii widzi jakiś pokój - zdziwiłem się w duchu, ale nic nie rzekłem, bo nieznajomy Indianin mówił dalej:
   - Wielki Korkociąg jest bratem wszystkich dobrych ludzi. Rozpoznaję Winnetou i Old Shatterhanda więc wiem, że ci dwaj znamienici mężowie nie będą pożądać mej krzywdy.
   - Uff, Winnetou zna to imię - wyufał głośno Apacz. - Imię mojego czerwonego brata jest słynne wśród wszystkich skwaw na całej prerii, od oceanu aż do Gór Skalistych, a w wielu traperach oraz kowbojach budzi postrach, bo niestety brat mój po zmroku słabiej widzi. Dobrze chociaż, że czerwoni wojownicy są przed nim bezpieczni, węch Wielkiego Korkociąga nocą wszak się nie pogarsza.
   - Hugh! - zgodził się z nim wojownik.
   - Udajemy się nad Rio Grande - z dziwną niefrasobliwością mówił dalej Winnetou - czy mój czerwony brat, który jak wiem, nigdy nie pozbawił nikogo życia, przyłączy się do nas?
   - Tak uczynię - odrzekł po krótkiej chwili zwłoki, w trakcie której obrzucił nas bacznym spojrzeniem.
   Też przyjrzałem mu się bacznie. Tors jego okrywała myśliwska koszula ze skóry jelenia. Dołem ubrany był w skórzane spodnie o pięć numerów na niego za duże, z kilkukrotnie podwiniętymi nogawkami, które to spodnie jednakże, co zdało mi się dziwnym, opinały dość ściśle jego biodra wraz z zawartością.
    - Jak mój czerwonoskóry brat zdobył swe imię? - spytałem podejrzliwie.
   - Na swej pierwszej wyprawie wojennej, po napadzie na zajazd przydrożny bladych twarzy, zdobyłem korkociąg jako jedyny wojownik z oddziału. Inni musieli targać flaszki z wodą ognistą, a ja jechałem swobodnie bez obciążenia. A żaden z moich braci nie mógł się napić beze mnie. Uczcili mnie więc nadając to wspaniałe imię, hugh!
  - Pshaw! - powiedziałem udając, że biorę jego wyjaśnienie za dobrą monetę. Jednakże w duchu przyrzekłem sobie na każdym noclegu owijać się mocno w koc i na dodatek ten koc obwiązywać lassem. Wszak nikt nigdy nie powinien zarzucić Old Shatterhandowi braku przezorności.

***

   Ciągnęliśmy w przepiękny słoneczny dzień, a preria zielonym dywanem kładła się pod kopyta naszych, raźnie parskających, koni. Ściśle rzecz ujmując ciągnęli głównie Old Wabble i Wielki Korkociąg. Ja sam dałem się skusić tylko na mały kubeczek. Winnetou nigdy nie brał do ust wody ognistej, a Apanaczka poszedł za jego przykładem, tak więc obaj pozostawali nieprzyzwoicie trzeźwi. A kto nie pije, ten donosi.
   Tak więc Winnetou donaszał strzelbę swojego ojca. Choć był to już stary rzęch, żal mu było ją wyrzucić. Z chytrości, bo kolbę, nie wiadomo po jaką cholerę, ktoś kiedyś obił srebrnymi gwoździami. Przez to wódz Apaczów jadący przez prerię migotał jak lampa stroboskopowa, co niejednokrotnie wpędzało go w kłopoty, bo wrogowie wręcz nęceni byli odbitymi od srebra błyskami. Winnetou był jednak najprzebieglejszym z Indian, a nawet jak wspomniałem, był chytry, więc strzelbę zachowywał.
   Tu muszę wyjaśnić czytelnikom tej powieści, że nie mam pojęcia skąd wzięło mi się porównanie mojego czerwonego brata do lampy stroboskopowej, bo urządzenie to, dopiero co wynalezione w Europie, nie dotarło jeszcze do Ameryki. Nawet ja, Europejczyk w końcu, do tej pory o nim nie słyszałem. I nie przypuszczam bym usłyszał do końca swego żywota. Widocznie taka była wola Manitou i tyle w tym temacie.
   Apanaczce, by tradycji stało się zadość, dałem do donoszenia swój stary zapasowy kapelusz, dyndający u mojego siodła przy końskim zadzie, za co obaj byli mi wdzięczni - i Apanaczka i mój kary, bo skórzany otok kapelusza przestał go smyrać po tyłku.
   Gdy zaczęło się zmierzchać zatrzymaliśmy się i rozbiliśmy obóz. Nie robiliśmy sobie z tego powodu żadnych wyrzutów, bo był to obóz jakichś podejrzanych trampów, którzy wiali aż się kurzyło, gdy tylko wzięliśmy się do rozbijania.
   - Złe blade twarze lepiej niech się oddalą od Old Shatterhanda i Winnetou - powrzaskiwał Apacz waląc kolbą na odlew. Ponieważ radził sobie dobrze sam, nie spieszyłem mu z pomocą. Trzymałem się z tyłu i zbierałem srebrne gwoździe odpryskujące od kolby,  by je po wszystkim znów powbijał. Wiedziałem, jak bardzo jest do nich przywiązany.
   Gdy skończył, podszedłem do niego z poważną miną.
   - Mój brat znów był bardzo nieostrożny - powiedziałem z przyganą.
   - Winnetou wiedział co robi - odrzekł mi Apacz - ani przez chwilę nie było dla niego żadnego niebezpieczeństwa.
   - Nie o tym mówię. Spójrz na kolbę swej strzelby!
   Spojrzał i znów popatrzył na mnie.
   - O czym mówi mój szlachetny brat? - spytał z zaciekawioną miną.
   - Czym masz nabijaną kolbę strzelby Winnetou? - zapytałem spokojnie.
  - Jak to czym? Srebrnymi... - rzucił znów okiem na strzelbę - na Wielkiego Manitou! Gdzie podziała się większość gwoździ?
   - Niech mój brat się nie martwi, mam je tutaj - wyciągnąłem ku niemu garść pozbieranych gwoździ.
   - Dlaczego je powyciągałeś? - przez twarz przebiegł mu skurcz gniewu. - Chciałeś je ukraść?!
   - Pshaw! - nie przestraszyłem się. - Czy to ja waliłem kolbą na oślep?
   Chwilę trwało, nim dotarł do niego sens moich słów. Doprawdy, gdy chodziło o tę strzelbę był naiwny jak dziecko. Wiedziałem o tym, więc czekałam spokojnie, aż znów dorośnie. Kiedy dorósł, podrapał się pod opaską trzymającą jego wspaniałą czarną czuprynę i rzekł wyciągając rękę:
  - Rozumiem już i przepraszam mojego białego brata. Winnetou zachował się bezmyślnie. Na następny raz obiecuję rozbijać obozy tylko tomahawkiem, hugh! Czy mój brat odda mi teraz te gwoździe?
   - Wybaczam ci, masz gwoździe - podałem mu je, wiedząc, że jeszcze nie jeden raz będę musiał znów je dla niego zbierać. Wódz Apaczów po prostu wołał walić kolbą niż toporem. Zapominał wtedy o gwoździach mimo całej swej chytrości.

cdn. (jeśli zechce mi się pisać dalej...)      

Wróć do spisu treści